Człowiek tyle jest wart, ile uczyni dla drugiego
W rok po śmierci prof. JULIANA ALEKSANDROWICZA
„Człowiek tyle jest wart, ile uczyni dla drugiego”
Te rozmowę telefoniczną z prof. Julianem Aleksandrowiczem zapisałam na kartce, którą wsunęłam do jednej z jego książek. "Nie chcę pomniczka – mówił – żadnego, chcę tylko przekazać ludziom jak mają żyć, żeby byli zdrowi…" Poniżej data: 3.06.1988 r. I jeszcze dodał wtedy: "Wiem, że bywam teraz trudny, nieznośny, a moja żona ma do mnie tyle cierpliwości…" Zmarł kilka miesięcy później – 18 października 1988 roku. Ne pogrzebie były tłumy ludzi różnych orientacji politycznych, wyznań – bo lekarz ten wzniósł się ponad wszelkie podziały będące źródłem antagonizmów, nienawiści, która – jak mawiał – zabija, niszczy zdrowie. "Gdyby Chrystus miał elektrokardiograf – powiedział kiedyś – w sposób naukowy przekonałby świat, iż nienawiść zabija zawałem nienawidzącego i znienawidzonego".
Zresztą często zapisywałam jego słowa, gdyż były warte utrwalenia i zdarza się, że w różnych sytuacjach życiowych od początku odkrywam ich głęboki sens. Miał nadzwyczajny dar rozumienia ludzi, zjawisk i może stąd wywodzi się prawdziwość wielu prognoz i naukowych hipotez.
Twierdził, że dużo zawdzięcza czasom wojny, szczególnie dla niego trudnym. "Bez zła nie ma dobra, człowiek musi cierpieć by poznać szczęście – tłumaczył sens tych strasznych wojennych doznań – Widocznie musiałem przeżyć tę wojnę, zobaczyć zło, do jakiego zdolny jest człowiek, poznać sadyzm, okrucieństwo, a równocześnie szczyt heroizmu, jakiego sobie wcześniej nie wyobrażałem i tyle razy spotkać się ze śmiercią, by narodzić się powtórnie…" Za waleczność i odwagę otrzymał Krzyż Virtuti Militari.
Z nienawiścią mówił zawsze o wojnie, nazywając ja "szczególnym rodzajem infekcji psychicznej", „patologią w stosunkach społecznych", "specyficzną, ciężką chorobą", której lekarze, zabiegający przecież o przedłużenie życia i zdrowia, powinni przeciwdziałać w ramach profilaktyki. "Tak wielu ludzi uczy się zabijania, a nieporównywalnie mniej – leczenia" – mawiał.
Dane mu było leczyć z powodzeniem tych, którzy w czasie wojny go uratowali. "Odpłaciłem życiem za życie – mówił wdzięczny losowi – udało mi się zrobić więcej niż mogłem kiedykolwiek marzyć".
Od młodości przejawiał talent naukowy. Na pierwszym roku studiów opracował już polskie urządzenia do pobierania, przetaczania i przechowywania krwi. Był pionierem krwiodawstwa. "I cóż mi z tego – mawiał – skoro przez całe życie nie zdołałem doprowadzić do tego, by każdy Polak miał oznaczoną i wpisaną na niezniszczalnym tworzywie, lub wytatuowana grupę krwi".
Już przed wojną napisał książkę naukową z dziedziny hematologii, a gdy przyszła okupacja, zakopał maszynopis. Odnalazł go po wojnie. Wrócił do pracy naukowej, jako hematolog szczególnie zajmował sie białaczkami. Chociaż jego niespokojny duch wkraczał również w inne obszary nauki. Np. z prof. Smykiem i prof. Michalskim badali mieszkania krakowskie o ścianach pokrytych pleśnią, dowodząc rakotwórczego charakteru pewnych grzybów. Znaleźli nawet sposób na neutralizację negatywnego oddziaływania tych grzybów selenem. Razem ze zmarłym niedawno prof. Witem Rzepeckim, prof. Aleksandrowicz pracował nad wyciągiem z grasicy cieląt – tak z czasem zrodził się preparat TFX. Docenił znaczenie mikroelementów dla organizmu i zaproponował sposoby uzupełniania nim pożywienia. Szczególnie wysoką wartość przypisywał magnezowi, który nazwał pierwiastkiem życia. "Mózg osłabiony niedoborem magnezu w wodzie i pożywieniu szybciej ulega skażeniu ołowiem – twierdził – W stanie stresu uwolnione hormony nadnerczy wypłukują magnez z organizmu, a to prowadzi do niewydolności immunologicznej, skłonności do skrzepów, zawałów, chorób nowotworowych".
Jednak nie tylko naukowe osiągnięcia uczyniły go popularnym, lecz szczególny sposób patrzenia na świat, który pozwolę sobie nazwać – proroczym. Wyprzedzał czas. Gdy przed laty jeszcze prawie wszyscy cieszyli się z dymiących kominów fabrycznych, będących wówczas symbolem uprzemysłowienia, on razem z prof. Stefanem Myczkowskim, prof. Walerym Goetelem i prof. Władysławem Szaferem zakładał Polskie Towarzystwo Ekologiczne. Już od lat dużą wagę przywiązywał do immunologii, czyli nauki o odporności, która dzisiaj tak szybko się rozwija. Pamiętam, że pod koniec swojego życia, po przyjściu z Komisji Nauk Medycznych Krakowskiego Oddziału PAN powiedział: "Musimy nauczyć się przeciwdziałać skutkom industrializacji przez neutralizowanie trucizn w środowisku i organizmie. Jeśli, na przykład wiemy, że warzywa są zatrute metalami ciężkimi, powinniśmy rozpoznać zawarte w nich trucizny, ich ilość, jakość i zastosować tyle "zmiatczy wolnych rodników": wiatminy C, selenu, magnezu, by nie miały ujemnego działania na organizm…"
Jeśli uważał, że coś służy zdrowiu, gotów był skorzystać z różnych dróg, by wprowadzić swoje myśli w czyn. Bywał w tym celu u decydentów, w zakładach przemysłowych, w komitecie PZPR i w Kościele – gdy te instytucje były jeszcze bardziej niż dzisiaj odległe korzystał z łamów prasy. A tym, którzy się dziwili takiemu postępowaniu wyjaśniał: "Wybrałem w życiu cel ważniejszy niż moja godność osobista. Jego realizacja wymaga często adaptacji, zagryzania zębów. Po to mi jest potrzebny prestiż społeczny, bym mógł wprowadzać to, co jest zgodne z moimi przekonaniami i wiedzą, a korzystne dla ludzi… Kto utrudnia mi działalność w interesie społecznym jest moim wrogiem".
Trapiły go sprawy zagrażające zdrowiu ludzkości, nawet te odległe, nie do podjęcia przez jednostkę. Mawiał często,że dwie trzecie mieszkańców globu choruje z głodu, a jedna trzeciaz przejedzenia. Dociekał, dlaczego jest inaczej niż powinno być. Martwił sie upadkiem prestiżu lekarza. Jak twierdził: relacje miedzy lekarzem, a pacjentem zakłócają pieniądze… A zawód lekarza jest także wyborem postawy moralnej, nie jedynie zarabianiem pieniędzy. Żałował wielce, że medycyna odeszła tak daleko od filozofii, z której wyrosła. "Bo jeśli się odetnie roślinę od korzeni – mówił – usycha".
Utworzona przez niego III Klinika Chorób Wewnętrznych, którą prowadził w latach 1952 – 1964, odróżniała się od ówczesnych szpitali atmosferą – kolorowymi ścianami, obecnością muzyki, malarstwa, poezji, czy Koła Przyjaciół Chorych, które obejmowało opieką opuszczających klinikę pacjentów. "Sens w tym, by troska o chorego przekraczała mury szpitala, przenikała do jego domu, zakładu pracy, gdzie rodzą się anomalia wyzwalające chorobę. Bo przecież w otoczeniu człowieka tkwią psychiczne i somatyczne przyczyny jego schorzenia". – twierdził.
Nie znam drugiego człowieka, który by tak umiejętnie reagował na nowe zjawiska. Z zawstydzeniem wspominam, jak po tragedii w Czarnobylu, gdy wieść o niej nie była jeszcze wszystkim dostępna, telefonował do mnie prosząc o podanie w prasie pilnego ostrzeżenia i proponował, by jak najszybciej podać ludziom preparaty przeciwdziałające skutkom napromieniowania. Nie doceniłam wagi tego alarmu. Zresztą i ci, którzy więcej mogli uczynić w tej kwestii, jak się później dowiedziałam, nie uwierzyli wówczas staremu profesorowi, że stała się rzecz tak groźna dla zdrowia milionów.
"Mądrość to rozum ujęty w ramy serca – zwykł powtarzać prof. Julian Aleksandrowicz – A człowiek jest tyle wart, ile uczyni dla drugiego”. Cóż, żyjemy w czasach tak skomplikowanych moralnie, że trudno odróżnić dobro od zła i tylko garstka ludzi myśli uczciwie o sprawach społecznych, wykraczając poza swój prywatny interes…"