Mówił: nie ma nieuleczalnie chorych

2017-12-22 13:10

18 lat temu zmarł prof. Julian Aleksandrowicz
Mówił: nie ma nieuleczalnie chorych

Krystyna Rożnowska

– Wybuchł reaktor atomowy w Czarnobylu. Pędź, dziecko, do redakcji, bo trzeba ludzi ostrzec i powiadomić, żeby koniecznie wzięli jod – usłyszałam w słuchawce głos prof. Aleksandrowicza. – Jak najszybciej…

Był podekscytowany, zniecierpliwiony. Zresztą wszystko co mówił wydawało się ważne i pilne, wymagające szybkiej reakcji. Ale jaki reaktor atomowy? Jaki Czarnobyl? – zastanawiałam się zaskoczona tą dziwną wiadomością. Nigdy wcześniej nie słyszałam takiej nazwy. I co mam na to odpowiedzieć? Przy stole czekają na mnie goście. Gdybym nawet poszła teraz do redakcji, nikt mi nie zamieści w gazecie takiej informacji. Jeśli rzeczywiście dzieje się coś ważnego, poinformują o tym z Warszawy. Przywykłam już do tego, że tam decydują o zamieszczeniu najważniejszych wiadomości. – Dobrze, dobrze panie profesorze, zaraz skontaktuję się z redakcją – odpowiedziałam grzecznie a nieszczerze.

Wróciłam do gości i przerwanej rozmowy. Gdy po dwóch dniach podawałam swoim dzieciom spóźniony jod, nie mogłam sobie wybaczyć, że zlekceważyłam tę rozmowę. Nawet nie usiłowałam niczego w tej sprawie zrobić. Po kilku dniach  zadzwoniłam do profesora:

– Tak mi wstyd, panie profesorze, nie zrozumiałam tego co pan do mnie mówił o Czarnobylu, nie doceniłam problemu” – tłumaczyłam się. – Nie martw się, dziecko, kardynał też nie zrozumiał – usprawiedliwił mnie wspaniałomyślnie.

Dzwonił więc w tej sprawie i do kardynała, przez kościoły chciał dotrzeć do ludzi z tą wiadomością. Pewnie telefonował gdzie tylko mógł, by wszystkich ostrzec. Pamiętam, że kiedyś powiedział: „ Jeśli w grę wchodzi ludzkie zdrowie, pójdę wszędzie, do partii i do Kościoła, bo nie moja ambicja jest tu ważna… Jestem lekarzem”. Nie znalazł jednak zrozumienia, jak dla wielu innych swoich przestróg, pomysłów, koncepcji.

Telefonował zresztą ciągle, do różnych osób i instytucji. Ja też często odbierałam jego telefony, niekiedy o niezwykłej porze. W alarmującym tonie informował o różnych sprawach „nie cierpiących zwłoki”, o których natychmiast trzeba napisać: o magnezie, selenie, czy cynku, o TFX, braku jodu w soli i złym odżywianiu, o wartości dolomitu, zatruciu środowiska, kwaśnych deszczach, o zależności między stresem a chorobą, zmiataczach wolnych rodników. Chciał natychmiast, z wielką energią i niecierpliwością, upowszechniać wszystkie swe naukowe pomysły i idee, by chronić ludzkie zdrowie. Przekazywał mi więcej spraw niż mogłam podjąć w publikacjach, pewnie obdzieliłby swymi pomysłami wielu dziennikarzy. Zauważyłam z ulgą, że zapomina o swoich „zleceniach”, czułam się jednak zobowiązana przyjmować każdą jego propozycję jako istotną. Podobnie jak i grono dziennikarzy, których oczarował swoim urokiem osobistym, intelektualną atrakcyjnością i przekonał o szczególnej misji służenia ludzkiemu zdrowiu.

– Wybrałem w życiu cel ważniejszy niż moja godność osobista – powiedział kiedyś. – Po to mi jest potrzebny prestiż społeczny, bym mógł upowszechniać to, co jest zgodne z moim przekonaniem i wiedzą, a korzystne dla zdrowia”.

Takiego domu nie kupisz

Gdy widzę dzisiaj zamożne domy odgrodzone od ludzi alarmami i wysokimi murami, zza których poszczekują psy, przypominam sobie mieszkanie profesora Juliana Aleksandrowicza. Jakże inny był dom tego znanego przecież już wówczas człowieka. Przechodzę często koło tej kamienicy przy ul. Marii Curie Skłodowskiej. Mieszkanie Aleksandrowiczów było na parterze, skromne i gościnne. Trzy pokoje, w każdym pełno książek, egzotyczne pamiątki z podróży, a na ścianie pośród obrazów Dezyderata oprawiona w cienkie ramki. Profesor w koszuli w kratę i w kamizelce siedzi przy wielkim, starym biurku zarzuconym papierzyskami. Pani Maria Aleksandrowiczowa, już lekko pochylona, z uśmiechem na pomarszczonej, sympatycznej twarzy, niesie w drżących rękach filiżankę kawy, a czasem i kawałek sernika. Cieszą się z każdego gościa, choć codziennie przychodzi tu wielu ludzi. Ile kaw robi dziennie ta niemłoda już kobieta? I zawsze podaje je z gościnnym uśmiechem. Takich domów już nie ma, domu z taką atmosferą nie kupi się za żadne pieniądze.

Przez kilka miesięcy bywałam w nim bardzo często by rozmawiać z profesorem o jego życiu i napisać pięćdziesięciostronicową, krótką jak na jego bogate życie, biografię. Wydała ją Krajowa Agencja Wydawnicza w 1986 roku w serii Ekspres reporterów.

„Ani to moja wina, ani zasługa…”

Zaszokował mnie już na początku. – Jestem Żydem, ani to moja wina ani zasługa – nieco patetycznie zaczął naszą pierwszą rozmowę. – Jako lekarz przedłużyłem życie tym, którzy w czasie wojny mnie uratowali. Odpłaciłem życiem za życie… Czy cokolwiek może przynieść człowiekowi większą satysfakcję niż przedłużenie życia drugiemu człowiekowi?… Tylko lekarz posiada ten dar… Jestem z genów żydowskich, lecz z kultury i gleby polskiej. Kim więc jestem? Nieraz mi radzono, bym pozostał za granicą. Czułem się obrażony taką propozycją. Z ciekawością pojechałem do Izraela i przekonałem się, że tam trudno by mi było żyć. Nie w tamtym, ale w tym kraju i dla tego kraju zrobiłem wszystko to, co zrobiłem…”.

Urodził się w Krakowie w 1908 roku, w Podgórzu nad Wisłą. Pierwszą wojnę światową spędził z rodziną w Wiedniu. Jako dziecko chętnie grał na skrzypcach, ale uczył się niezbyt pilnie, dopiero pod koniec gimnazjum zainteresował się nauką i nadrobił zaległości. W Krakowie studiował medycynę, już na czwartym roku, jako wolontariusz w klinice prof. Tadeusza Tempki zaczął zajmować się właściwościami krwi i jej przetaczaniem. Został hematologiem, pionierem krwiodawstwa. „W starożytności mówiono, że krew to życie, a ja szukałem istoty życia” – tak skomentował swoje zainteresowania medyczne. Jako asystent prof. Tempki skonstruował zestaw do przetaczania krwi, który został opatentowany. Opracował też zasady przechowywania i przetaczania krwi.

Lekarz-filozof-uczony

Nie ograniczał się jednak do hematologii, fascynowało go wszystko co służy zdrowiu. Był lekarzem filozofem, uczonym, żył w poczuciu szczególnego posłannictwa. – Medycyna tkwi korzeniami w filozofii… My, ludzie współcześni, pazerni na pieniądze, zżerani ambicjami, odeszliśmy od filozofii i mamy zdrowia takie, jakich mamy lekarzy… Zawód lekarza jest wyborem postawy moralnej, a nie tylko zarabianiem pieniędzy – powtarzał. – Mądrość to rozum ujęty w ramy serca, kto jej nie ma, nie powinien podejmować się leczenia… Lekarz musi znać rzeczywistość i pojąć istotę spraw współczesnego mu świata, w jakim toczy się życie jego i pacjentów, wtedy zrozumie przyczyny ich cierpień i dobierze metody leczenia.

On je znał i rozumiał. Wiecznie szukał odpowiedzi na trudne pytania i sposobów rozwiązania problemów swoich czasów. Czasem się mylił, ale nie przestawał poszukiwać. – Przez całe życie starałem się dociekać, dlaczego jest inaczej niż powinno być – tak objaśniał swe naukowe dociekania.

Nie przerwała ich nawet druga wojna światowa, choć dla ludzi semickiego pochodzenia była wyjątkowo okrutna. Wraz z rodzicami, żoną i małym synkiem Jerzym znalazł się w getcie krakowskim, gdzie zorganizował i prowadził szpital dla przewlekle chorych. Udało mu się wyprowadzić z tego piekła żonę i syna, ale nie mógł nakłonić do ucieczki rodziców. Zostali na pewną śmierć. Potem walczył w partyzantce w szeregach AK jako lekarz pułkowy o pseudonimie „doktor Twardy” w Korpusie Jodła, w Górach Świętokrzyskich. Za waleczność i odwagę otrzymał Krzyż Virtuti Militari.

Po tych tragicznych przeżyciach uznał wojnę za wytwór chorych umysłów. „Wojna to szczególny rodzaj infekcji psychicznej – pisał – można ją porównać do nieuleczalnej choroby toczącej organizm: raka czy schizofrenii. Te choroby się jednak leczy. Tylko zbyt późne diagnozowanie i niedostatek wiedzy medycznej sprawia, że ludzie przedwcześnie umierają. Dlatego wybitni lekarze powinni wypracować metody zapobiegania przedwczesnym zgonom, jakie niesie wojna”.

Zaraz po wybuchu wojny zakopał maszynopis swojej pierwszej pracy naukowej. Po wyzwoleniu odkopał go i opublikował. Pisał też przebywając w getcie, a potem w lesie, gdy brał udział w partyzantce. Wydał tę książkę zaraz po wojnie, w 1946 roku pt. Schorzenia narządów krwiotwórczych– był to pierwszy polski podręcznik hematologii. 19 stycznia 1945 roku zgłosił się w klinice przy ul. Kopernika 15 gotowy do podjęcia pracy. Trzy lata później razem z prof. Tadeuszem Tempką i prof. Jakubowskim założyli Towarzystwo Hematologiczne.

Bogate były jego zainteresowania naukowe. Pasjonowało go przetaczanie krwi, zyskał miano pioniera krwiodawstwa. – I cóż, skoro przez całe życie nie zdążyłem doprowadzić do tego, by każdy Polak miał oznaczoną i wypisaną na niezniszczalnym tworzywie lub wytatuowaną grupę krwi – mawiał nieukontentowany. Kiedy inni cieszyli się z dymiących kominów fabrycznych będących symbolem uprzemysłowienia, on z profesorami Stefanem Myczkowskim, Władysławem Szaferem i Walerym Goetlem zakładali Polskie Towarzystwo Ekologiczne.

Uporczywie szukał też możliwości leczenia białaczek. Dowodził, że pewien gatunek pleśni bywa ich przyczyną. Snuł naukowe hipotezy, że ludzie zakażają się wirusem białaczki od bydła, jedząc mięso lub przetwory mleczne pochodzące od chorych zwierząt. Przyczyny białaczek upatrywał też w braku równowagi pierwiastków w glebie, wodzie i biosferze. Podjął jedną z pierwszych w Polsce i na świecie prób transplantacji szpiku u chorej na białaczkę od jej bliźniaczej siostry. Doceniał immunologię, naukę o odporności. Dość szybko nawiązał zagraniczne kontakty naukowe – sam jeździł po świecie, wysyłał też na zagraniczne uczelnie swoich asystentów.

Jego klinika

W nowatorski jak na owe czasy sposób prowadził w latach 1952-1964 III Klinikę Chorób Wewnętrznych AM przy ul. Kopernika 17. Krążyły o tym opowieści. Mówiono, że ściany szpitalne tej kliniki są kolorowe, ozdobione obrazami, opowiadano o wspólnym słuchaniu muzyki i poezji, ba o jej tworzeniu, o serdecznej więzi między pacjentami a personelem, o roli psychologa w leczeniu chorób somatycznych. Założono Koło Przyjaciół Chorych zrzeszające ludzi, którzy dbali o samopoczucie pacjentów, co – zdaniem profesora – miało pozytywne znaczenie dla efektów leczenia. W klinice wisiały popularne wówczas hasła: „Nienawiść zabija nienawidzącego i nienawidzonego”, „Życzliwi żyją dłużej”, „Bądź miły nawet dla swej żony przez siedem dni w tygodniu”. Były one autorstwa pisarza Jana Kurczaba, zafascynowanego humanitarnymi trendami w medycynie, a propagowało je Towarzystwo Higieny Psychicznej. Urządzono też w tej klinice międzywyznaniową kaplicę ozdobioną dziełami sztuki. To wszystko pół wieku temu szokowało.

Myśli nowe

Profesor Aleksandrowicz zyskiwał więc także na popularności, był obecny w prasie, radiu, telewizji, bo ciągle nad czymś nowym pracował, coś odkrywał, wprowadzał, o coś walczył. Opowiadał mi, jak z prof. Witem Rzepeckim, chirurgiem z Zakopanego, odwiedzali… rzeźnie, by prosić o grasice cieląt. Przypuszczał bowiem, że białaczka jest związana z obniżeniem poziomu ciał odpornościowych wytwarzanych w grasicy, które trzeba uzupełniać. Za jego staraniem powstał specyfik TFX zawierający wyciąg z grasicy zwierzęcej. Pamiętam, jaką walkę toczył o dolomit, jak pięknie mówił o właściwościach magnezu, który nazywał pierwiastkiem życia, a także wapnia, selenu cynku. Z talentem uprawiał profilaktykę przekładając wiedzę medyczną na dostępne informacje i popularyzując je. Uświadamiał związek między ciałem a psychiką i uczył holistycznego podejścia do człowieka. Tłumaczył, że człowiek jest czymś więcej niż tylko sumą organów, tak jak katedra czymś więcej niż sumą kamieni – to przecież nadaje jej piękno i sens. Powtarzał, że nikt z nas nie jest samotną wyspą, oddziałujemy na siebie nawzajem, a środowisko, dieta i stosunek do drugiego człowieka rzutują na nasze zdrowie. Wtedy były to myśli nowe.

Wydał wiele książek, najbardziej popularną zatytułował: Nie ma nieuleczalnie chorych. Ten tytuł jest protestem przeciwko bezradności lekarza i medycyny, przeciw bezczynnemu przyzwoleniu na przegraną z chorobą i śmiercią. Uważał, że piszący nigdy nie jest wyłącznie sam autorem swoich dzieł, bo przecież inspiracje przychodzą z zewnątrz, więc przyjmuje je nawet nieświadomie. Publikował także za granicą, wymieniał myśli z najznamienitszymi umysłami swoich czasów. Był jednym z pierwszych w Polsce ekologów i jako jeden z pierwszych z taką siłą i determinacją prowadził profilaktykę medyczną. Przypominał ciągle, że medycyna wywodzi się z filozofii i żądał, by w szerokim zakresie wprowadzono etykę do programu studiów. Wartość ludzi mierzył ich czynami powtarzając: – człowiek tyle jest wart, ile uczyni dla drugiego. – On czynił wiele, przez całe życie.

Widziałam kiedyś jego portret namalowany przez pacjenta. Choć malarz nie był profesjonalistą, twarz profesora została odtworzona z dużym podobieństwem. Tylko łokieć zgiętej ręki nie zmieścił się na obrazie, więc malarz samouk niefrasobliwie domalował go… na ramie. Patrząc na portret pomyślałam: ten człowiek w ramach się nie mieści.

Nie chciał pomniczka

Im więcej czasu mija od jego śmierci, tym częściej go wspominam, czasem jawi mi się jako autorytet, to znów myślę o nim jako o kimś bardzo bliskim. On zainteresował mnie medycyną. Wiele pytań chciałabym mu jeszcze zadać… Niekiedy zastanawiam się, jak by ocenił zmiany, jakie zaszły w kraju i na świecie od czasu jego śmierci? Jakże by się ucieszył, że w jego klinice przy ul. Kopernika, nazwanej dzisiaj Kliniką Hematologii Collegium Medicum UJ, kierowanej przez jego ucznia, prof. Aleksandra Skotnickiego, z powodzeniem przeszczepia się szpik ratując od śmierci wielu chorych na białaczkę.

Zapytałabym go teraz: Czego ludziom dzisiaj najbardziej brak, profesorze? Jakiej witaminy, jakiego pierwiastka? Może wiary? Nadziei? Mówił przecież: „Cóż warte jest własne życie, jeśli się innym nie przynosi nadziei?” Tygodnik „ Polityka” uhonorował go prestiżową nagrodą „ Drożdży” przyznawaną ludziom niepospolitym, zapładniającym innych ideami i pomysłami. Przypisywano mu nawet rozwinięcie Dekalogu o jedenaste przykazanie: „Nie odbieraj nadziei bliźniemu swemu”. Dodawał jeszcze: „Trwam i zalecam trwanie przy nadziei, nigdy bowiem nie wiadomo, w której chwili i skąd przyjść może ocalenie”.

Często zapisywałam jego słowa, były warte utrwalenia. Później, w różnych sytuacjach życiowych na nowo odkrywałam ich sens. Właśnie znalazłam zapisaną ostatnią z nim rozmowę telefoniczną: „Żyjemy w czasach tak skomplikowanych moralnie, że trudno odróżnić dobro od zła i tylko garstka ludzi myśli uczciwie o sprawach społecznych, wykraczając poza swój prywatny interes”. I dodał jeszcze wtedy: „Nie chcę pomniczka, chcę tylko przekazać ludziom jak mają żyć, żeby byli zdrowi”. Dopisałam datę: 3.06.1988r.

Zmarł 18 października 1988 roku, na pogrzebie były tłumy ludzi różnych wyznań, orientacji politycznych. Bo lekarz ten wzniósł się ponad wszelkie podziały będące źródłem antagonizmów, nienawiści, zniszczenia. Jego żona Maria Aleksandrowiczowa zmarła dwa lata później, w drodze do pracy. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że ta żyjąca w cieniu męża kobieta była cenionym rehabilitantem dzieci.

Tego domu przy ul. Marii Curie Skłodowskiej już nie ma…


 

Człowiek jest tyle wart ile uczyni
dla drugiego

Prof. Julian Aleksandrowicz